czwartek, 9 grudnia 2010

Bomb

Ostatni dzień w Varanasi, wieczorem mamy pociąg do Agry, niestety w necie nie było już biletów i musieliśmy skorzystać z usług biura pośrednictwa. Facet załatwił bilety, ale nie na ten pociąg, na który chcieliśmy tylko 3 godziny później i ze stacji oddalonej o 20km. Dlatego tez umówiliśmy się z nim, że nas odwiezie za darmo na tą stację o 19:30.
Cały ten wstęp jest potrzebny do opisania tego co zdarzyło się później…
Mieliśmy dziś pisać o tym, że nie możemy zakupić internetu do laptopa ze względów formalnych i innych pierdołach, ale sprawy potoczyły się inaczej.
Wieczorem koło 18 czekaliśmy na dziewczyny w hotelu, nagle usłyszeliśmy głuchy łomot. Nie wiedzieliśmy co to było. Po jakimś czasie przyszły dziewczyny z wiadomością, że na głównym Ghacie (w czasie tych uroczystości religijnych, o których pisaliśmy kilka postów wcześniej) wybuchła bomba. Były w tym miejscu kilka minut wcześniej. Miśka poczuła podmuch wybuchu we włosach. Na początku nie wiedzieliśmy czy w to wszystko wierzyć. Spakowaliśmy się i poszliśmy w stronę biura kolesia, który miał nas odwieźć. Znajdowało się ono akurat przy głównej drodze do tego Ghatu. Już po wyjściu z hotelu czuć było dziwną atmosferę, wszyscy w pośpiechu zamykali swoje sklepy, większość krzyczała przez komórki, ogólne poruszenie. Na głównej drodze było jeszcze dziwniej, wszyscy w oknach, pojawiły się już pierwsze karetki i uzbrojeni żołnierze. Ludzie mówili, że wiele osób zginęło, że turyści… ale skąd oni to wtedy już mogli wiedzieć. Oczywiście nasze biuro było już też zamknięte, ale czekał na nas pracownik, który i tak nic nie wiedział; poszliśmy w umówione miejsce, karetek jechało coraz więcej. Boss nas oszukał i nie przyjechał. Ja i Kasia postanowiliśmy wrócić z pracownikiem do biura, znaleźć szefa i go opieprzyć;) To co się potem działo to już była totalna masakra, im bliżej byliśmy tym więcej policji, uzbrojonych żołnierzy, karetek; ogólny chaos, biali do nas podchodzili i mówili, że wybuchła bomba, żeby uciekać. Drogi, którymi przyszliśmy 10 minut wcześniej były już zamknięte, wojsko odpychało ludzi ogromnymi pałami, nie patrząc na nic. Od karetek itd. było niebiesko. Olaliśmy faceta, wróciliśmy do dziewczyn i postanowiliśmy znaleźć przejazd na własną ręke; w tym powiększającym się chaosie targowaliśmy się jeszcze z rikszarzem, który po ustaleniu kwoty dosłownie wepchnął nas w biegu, plecaki na kolana i zaczął na maxa wyjeżdżać z miasta jakimiś bocznymi uliczkami, bo już coraz więcej głównych było zamykanych. Całą drogę jechał tak, że czuliśmy się jakbyśmy od czegoś uciekali.

Wiemy tyle, że na pewno kilka osób zginęło, najprawdopodobniej turystów. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że akurat zamach bombowy zdarzył się na naszej trasie, i to praktycznie kilkaset metrów od nas. Święte miasto Varanasi na pewno na długo zapamiętamy.

Potem spędziliśmy całą noc w pociągu do Agry, oczywiście dojechał z 4godzinnym opóźnieniem. Tu na ulicach jeżdżą takie samochody jak u wujka Fidela na Kubie – stare Ambasadory. Zwiedziliśmy fort w Agrze, a jutro cały dzień na Taj Mahal. I ktokolwiek dowiaduje się, że byliśmy wczoraj w Varanasi pyta co i jak.

1 komentarz:

  1. strach czytać... powodzenia w dalszej podróży - mam nadzieję, że już bez takich przeżyć!
    pozdrowienia dla Mini! ASz

    OdpowiedzUsuń